*Piotrek*
Dwa dni temu...
Ciemność.
Jeszcze nigdy tak się nie bałem.
Strzał.
Potem drugi.
I trzeci.
Ale tylko dwa były celne.
- Człowieku doprowadziłeś do tego to teraz ją ratuj!
Jej krzyk, ból, oczy, które traciły swój blask. Patrzyła na mnie cały ten czas. Jak upadała i kiedy już leżała na ziemi. Był to chyba najgorszy widok w moim życiu - jej pusty wzrok.
- Co ja mam robić Piotrek do cholery!
Znów zaczęła krzyczeć. Moje serce rozpadło się na tysiące małych kawałeczków, które powodują wewnętrzny krwotok.
- Dzwoń po karetkę!
Łzy na jej policzkach mieszały się z krwią. Było jej pełno. Nagle dostała drgawek, a ja próbowałem przytrzymać jej ciało.
- Martynka kochanie. Proszę, wytrzymaj jeszcze trochę.
I wtedy jej oczy się zamknęły. Klatka opadła. Przestała się trząść. Serce ucichło. Nie wiem jak to możliwe, ale doskonale słyszałem moment, kiedy jej serce przestało bić.
Wiatr perfidnie krzyczał mi w twarz, zmuszając mnie do zamknęcia oczy.
Chciałem umrzeć, żeby nie widzieć jak cierpi. Jak staje twarzą w twarz ze śmiercią.
- Dzwoń po tą pieprzoną karetkę, Ona umiera!!!
***
Tik-tak, tik-tak. To czas
Zegar bił nad moją głową, troszcząc się o to, abym na pewno pozostał zdenerwowany. Pielęgniarka kręciła się w tę i wewtę, próbując zwrócić na siebie uwagę. Potem było słychać przyjeżdzającą karetkę. Niewygodne zielone krzesło wbijało mi się w kręgosłup jakby chciało się na mnie zemścić. Biel na ścianach i sufitach była irytująca, przez co przed oczami zaczęły pojawiać mi się czarne plamki. Poruszyłem się odrobinę, a wtedy poczułem jak bardzo zdrętwiały mi nogi. Z moim ruchem poczułem ten okropny zapach szpitala.
Kilka minut temu korytarzem przeszedł jakiś facet, zostawiając na białej podłodzr ślady swoicj butów.
Było mi zimno. Ale nie wiedziałem czy to przez to, że ogrzewanie jak zawszę było wyłączone, czy temperatura mojego ciała spadła wraz z zatrzymaniem się serca Martyny. Znów usłyszałem ten okropny dźwięk. To czas, pomyślałem. Ucieka. Wymyka mi się przez palce. Nienawidzi mnie, a ja nie mam pojęcia co mu zrobiłem. Pędzi. Pędzi przez siebie nie patrząc czy komuś to się podoba czy nie.
Znów pojawiła się ta sama pielęgniarka. Przeszła szybko, prawie nie zauważalnie.
- Powinien się pan przespać i coś zjeść - usłyszałem.
Powoli, najwolniej jak się dało podniosłem głowę. To ta sama pielęgniarka. Nie zauważyłem, że zatrzymała się przy mnie.
- Nikomu pan nie pomoże siedząc tutaj. Niech pan pójdzie do bufetu, to zaraz za rogiem. Niech pan coś zje i wypije coś ciepłego.
Kobieta chyba się uśmiechnęła, ale nie byłem tego w zupełości pewny. Łzy za bardzo rozmazały mi obraz. Przytaknąłem, a potem wstałem nie odrywając wzroku z podłogi. Minęłem pielęgniarkę i otworzyłem drzwi, które okazały się być cięższe niż się tego spodziewałem. A potem uderzyły z impetem o futryne.
Bufet rzeczywiście był za rogiem. Nie dało się go nie zauważyć. Jako chyba jedyne pomieszczenie w tym miejscu, było innego koloru niż biel. Ale zielony chyba też nie był najodpowiedniejszym kolorem. Podeszłem do lady i spojrzałem na tablice, na której były wypisane wszystkie potrawy.
- Coś panu podać? - miły, kobiecy głos należał do starszej pani. Spojrzałem na nią, a ta szeroko się uśmiechała. Zapewne jej praca tego wymagała. Ja nie miałem siły na odwzajemnianie uśmiechu.
- Kawę poproszę - odparłem, a do moich oczu znów napłynęły łzy - I niech będzie to czekoladowe ciasto.
- Już się robi - usłyszałem z ust starszej pani z przesadnym zadowoleniem.
Kobieta wcisnęła jakiś guzik w ekspresie do kawy i podstawiła plastikowy kubeczek. Potem wzięła mały talerzyk, również plastikowy i nałożyła na niego średniej wielkośći kawałek ciasta. Ekspres zaczął wydawać z siebie dziwny dźwięk co chyba oznaczało, że kawa jest już gotowa. Kobieta chwyciła kubek i postawiła go przedemną. Potem jeszcze chwyciła plastikową łyżeczkę i razem z talerzykiem podała mi nałożone na niego ciasto.
Chwyciłem za kieszeń od spodni, a potem od marynarki i zorientowałem się, że nie mam portfela.
- Bardzo przepraszam - szepnąłem - Ale chyba nie wziąłem ze sobą pieniędzy.
Kobieta zamiast zabrać mi zamówione przeze mnie jedzenie, znów się uśmiechnęła. Tym razem zauważyłem w jej twarzy coś w rodzaju współczucia.
- Nic nie szkodzi, na nasz koszt - mrugnęła prawym okiem - Smacznego!
Kiwnąłem głową w geście podziękowania. Odszukałem wzrokiem jakiegoś wolnego stolika, ale wszystko było zajęte przez zwykłych ludzi bądź lekarzy i pielęgniarki. Zostałem więc przy barze. Wzięłem do ręki niewielką łyżeczkę do ciasta i wydała mi się jeszcze mniejsza niż jest w rzeczywistości. Odlożyłem ją jednak z powrotem na talerzyk. Nie miałem ochoty na jedzenie, tym bardziej, że nic nie przeszłoby mi przez gardło.
Znów usłyszałem ten dźwięk. Wskazówki zegara ocierały się o tarczę i powodowały pulsujący ból w moim ciele. Z czasem jednak nie wygram. To nie gra w szachy, którą można powtórzyć. To czas. On ucieka.
Chwyciłem kubek z kawą i podniosłem go do ust. Moje skostniałe palce zaczęły mnie szczypać pod wpływem gorąca. Upiłem łyk, a wtedy komuś upadł widelec. Dźwięk rozniósł się po całym pomieszczeniu i wszyscy ludzie spojrzeli na Tego Kogoś jak na przestępcę. Jakby upuszczenie widelca było zbrodnia, bo Ten Ktoś zakłuca ich spokój. Ludzie są naprawdę dziwni.
Do bufetu weszła jakaś kobieta z dzieckiem. Przez chwilę stała w drzwiach, szukając kogoś po pomieszczeniu. W końcu jej wzrok zatrzymał się na wysokim mężczyźnie z czarnymi włosami. Siedział niecałe dwa metry ode mnie przy dwuosobowym stoliku. Kobieta złapała córeczkę za rękę i przeszła do stolika. Usiadła, po czym posadziła sobie dziewczynkę na kolanach i położyła na stole pluszowego misia. Dziewczynka złapała go za główkę i zaczęła potrząsać.
- Straszne zamieszanie w tym szpitalu mają. Żadnego pożądnego lekarza, a pielęgniarki jak nie zabiją Cię wzrokiem to cud! - żaliła się.
- Naprawdę? Nie zauważyłem - odpowiedział jej mężczyzna. Dziewczynka podniosła misia do góry, a potem rzuciła go na ziemie. Kobieta schyliła się i ponownie położyła misia na stoliku.
- Wcale się nie dziwie, skoro siedzis tu cały dzień. Ile kawałków ciasta już zjadłeś? Może w końcu powinieneś odwiedzić swojego ojca? Nie widzieliście się przez osiem lat, a nie wiem ile czasu mu jeszcze zostało.
No proszę. Czyli nie każdy ojciec jest taki idealny.
- A kwiatki i czekoladki też mam mu przynieść?
- Ta-ta - dziewczynka wystawiła rączki do przodu, pokazując, ze chce do taty.
- Co kochanie? - mężczyzna uśmiechnął się i złapał córkę za rączki - Chodź do mnie skarbie.
Kobieta postawiła dziecko na podłodze i trzymając ja za jedna rączkę pozwoliła jej pójść do mężczyzny. Dziewczynka zrobiła dwa male kroki, po czym zachwiała się i wpadła w ręce ojca.
W tym momencie odwróciłem wzrok. Czułem, że za moment po moich policzkach mogą spłynąć niekontrolowane łzy.
Strzał. Potem drugi. I trzeci. Ale tylko dwa były celne.
Dość!
To było dwa dni temu. Dwa dni. Dwa. Czterdzieści osiem godzin minęło od tamtego wieczoru. Czterdzieści osiem pełnych godzin.
Odstawiłem na lade prawie pusty kubek i przechodząc pomiędzy stolikami, wyszedłem z bufetu. Na korytarzu było znacznie ciemniej niż w środku, przez co musiała minąć chwila zanim moje oczy się do tego przystosowały. Było pusto. Nic dziwnego, było już późno. Większość odwiedzających dawno wróciła do swoich domów. Tylko nieliczni zostali.
Doszedłem do drzwi na korytarz właściwego oddziału. Były jeszcze cięższe niż poprzednio i wydawało mi się , że trzasnęły jeszcze głośniej. Od razu spóściłem wzrok na podłogę i podszedłem do okna od sali, w której leżała. Oparłem dłonie o coś w rodzaju niewielkiego parapetu, ale nie miałam zamiaru tam parzeć. Nie chciałem patrzeć do środka. Szyby z zaciemnianymi paskami, szpitalne szyby, i tak przyprawiały mnie o jeszcze większy ból głowy. A pozatym nie chciałem tego widzieć. Nie chciałem widzieć jej w takim stanie. Nie chciałem patrzeć jak walczy o życie, chociaż tak naprawdę nie ma już siły.
- Dobry wieczór panie Strzelecki - usłyszałem - Widziałem pana w bufecie. Dobrze, że w końcu pan coś zjadł.
To był lekarz. Jego białe ubranie sprawiało, że był o wiele chudszy niż w rzeczywistości. Spojrzałem na trzymane przez niego papiery. Było ich sporo.
- Może pojedzie pan do domu się przespać? To już trzecia noc, długo pan nie pociągnie.
- Co z nią? - szepnąłem.
Cisza. Jedynie tykanie zegara. Czas, pomyślałem. Ucieka mi. Widząc, że lekarz nie zamierza udzielić mi odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie, powtórzyłem:
- Co z nią?
Ale nadal nie zyskałem odpowiedzi. Zacząłem się niecierpliwić. No dalej człowieku! Chce wiedzieć!
- Ostatnie badania są niby lepsze, ale - westchnął - wątpię czy uda jej się z tego wyjść.
Okej, tylko nie to miałem usłyszeć.
Znów zegar. Kolejne sekundy uciekły.
- Jest bardzo silna, cały czas walczy. Jednak od czasu operacji ani razu nie odzyskała przytomność.
- To jeszcze nic nie znaczy - w końcu odważyłem się na niego spojrzeć. Był starszym człowiekiem. Miał na oko z czterdzieści pięć lat.
- Na razie. Naturalnie, minęło bardzo mało czasu, ale z każda godziną ma coraz mniejsze szanse.
Czas przelatuje przez moje palce nie dając się złapać. Jakby grał ze mną w gre, w której to ja zawsze będę tym przegranym. Raz ucieka, a potem to niemiłosiernie się dłuży.
Spojrzałem w okno. Za szybą były trzy łóżka, ale tylko jedno było zajęte. I był to mój kolejny najgorszy widok w życiu.
W sali panował połmrok, ale doskonale widziałem, jak Martyna jest zaintubowana.
- Ja naprawdę jestem po pana stronie - lekarz położył mi rękę na ramieniu - Ale jej serce zatrzymało się juz dwa razy. Pan doskonale wie co w jej stanie może oznaczać kolejny.
Mogę ja stracić na zawsze. Nie odwracalnie. Po prostu na zawsze.
- Musimy przygotować się na najgorsze.
I odszedł. Odszedł zostawiając mnie z tym cholernym zegarem!
Spojrzałem na jej zamknięte oczy, a po moich policzkach spłonęły kolejne łzy. A co jeśli już nigdy nie zobacze jej pięknych oczu? Tych, w których tak strasznie się zakochałem.
Cholerny czas!
Godzinę później nic się nie zmieniło. Wszystko jest na swoim miejscu. Tylko czas znów zagrał w swoją grę. I gra cały czas, chociaż ja już nie mam na to ochoty. W między czasie przez korytarz przejechał jakiś chłopak na wózku i przy pomocy pielęgniarki założył niebieski fartuch ochronny, po czym zniknął za drzwi od sali. Przyjechały też dwie karetki i zdawało mi się, że widziałem również policję.
Za oknem było zupełnie ciemno i chyba nawet padał deszcz, bo na szybie było jeszcze trochę kropel wody.
Nagle rozległ się jakiś dźwięk, dochodząc z jednej z sal. Pielęgniarka przebiegła z dyżurki do sali obok Martyny, a potem wyszła na korytarz wołając jakiegoś lekarza. On - chyba po trzydziestce, pojawił się w piec sekund i również wbiegł do sali.
- Dzwońcie na blok! - usłyszałem - Nie mamy czasu!
A potem wyjechali z sali z pacjentem na łóżku. Drzwi znów głośno uderzyły o swoja futryne, a potem pojawiła się dziwna cisza. Nawet wskazówki sekundowe zegara zatrzymały się w miejscu. Czyżby czas pozwolił mu wygrać, czy znów oszukuje?
- To pan był świadkiem zdarzenia? - zagadał mnie jeden z policjantów.
Przytaknąłem.
- Musi pan złożyć zeznania - odezwał się drugi z nich. Stał krok za tym pierwszym i był niższy o kilka centymetrów. W dłoni trzymał niewielki notes i długopis.
- Nic nie pamiętam - szepcze.
I wcale nie klamię, bo naprawdę nic nie pamiętam. Nie pamiętam co było przed tym jak Martyna upadła na ziemię i nie pamiętam co było potem. Wiem jednak, że od tamtego wieczoru policja była w szpitalu kilka razy i pytała, czy jestem gotowy na złozenie zeznań. Ale nigdy nie byłem gotowy. I nadal nie jestem.
- Proszę przynajmniej powiedzieć co pan widział. Czy oprócz państwa był ktoś jeszcze na parkingu?
- Nie, raczej nie.
- A czy widział pan w pobliżu jakiś samochód? Tacy przestępcy najczęściej przejeżdzają obok swoim ofiar i szybko odjeżdzają.
- Naprawdę nic nie pamiętam - wyznaje.
Nie chciałem nic pamiętać. Nie chciałem trzymać w pamięci widoku umierającej Martyny. Na rękawach madynarki i spodniach nadal miałem jej krew i to mi wystarczyło.
- Ja rozumiem sytuację, ale musimy działać. Jeśli chcemy ująć sprawcę, liczy się każda minuta. Każde pańskie słowo będzie wskazówką, dlatego proszę przypomnieć sobie chociaż najmniejszy szczegół - mówi.
Zamykam oczy i głośno wypuszczam powietrze z płuc. Wysilam się, żeby coś sobie przypomnieć. Korowód wspomnień zaczyna przelewać mi się przez głowę, ale nie jestem w stanie ułożyć tego w jakąś całość. To mnie denerwuje. Zaczynają trząść mi się dłonie, dlatego wkładam je do kieszeni. Wstrzymuje oddech bojąc się, że zaraz nie wytrzymał i wybuchnę.
Nie będę płakać.
Nie teraz.
W kieszeniach spodni zaciskam dłonie w pięści, kiedy znów przypominam sobie pusty wzrok Martyny.
Nie będę płakać.
Coś ułożyło mi się w głowie, ale nie wiem nawet czy to prawda. Otwieram usta by to powiedzieć:
- Usłyszałem trzy strzały. Wydawało mi się, ze dochodziły z niewielkiej odległości, ale było zbyt ciemno, żebym mógł dokładnie zobaczyć z jakiego miejsca dobiegały.
Policjant zapisuje to w swoim notesie, a drugi mi przytakuje.
- Coś jeszcze? - pyta, kiedy przed dłuższą chwilę nic nie mówię. I w sumie nie mam zamiaru juz nic więcej mówić.
Policjant otwiera usta, by jeszcze coś powiedzieć, ale zamiast jego słów, słyszę znajomy głos za moimi plecami.
- Proszę jeszcze się z tym wstrzymać - odwracam się i widzę lekarza Martyny, który kładzie mi rękę na ramieniu - Chłopak jest jeszcze w szoku.
Szoku? To się chyba nazywa depresyjna rozpacz.
- W takim razie jeśli będzie pan gotowy, albo coś się przypomni - policjant wyciąga z notesu małą wizytówkę - Proszę zadzwonić - podaje mi.
- Do widzenia - mówi drugi z nich i odchodzą.
Odwracam się, żeby spowrotem usiąść na zielonym krześle, ale wtedy zagaduje mnie lekarz.
- Jeśli teraz nie pojedzie pan do domu i pożądnie się nie wyśpi, każę wyprowadzić pana ze szpitala - ostrzega - Naprawdę nie mam zamiaru i pana przymować na oddział.
- Jasne - zbywam go. Udało się, bo sekundę później odchodzi, a ja siadam na krześle.
Moje nogi znów zdrętwiały, a kolana zaczynają mnie boleć od łokci, które w nie wbijam. Opieram głowę na dłoniach i siedze tak już przez dobrą godzinę. Nic się w sumie nie zmieniło. Martyna nadal leży nieprzytomna, ja siedze na tym samym niewygodnym, zielonym krześle, a zegar znów tyka, bo w miedzy czasie przyszła pielęgniarka i wymieniła baterie.
Jestem jednak na siebie wściekły za to, że nie potrafię nic sobie przypomnieć. Być może zaraz po całym zdarzeniu nieświadomie odsunąłem od siebie nieprzyjemne wspomnienia i właśnie za to siebie nienawidzę. Przecież gdyby nie to, gdyby nie moja głupota i bezsilność, ten sukinsyn mogły być już złapany.
Zaczynam się niecierpliwić i wtedy uświadamiam sobie, że jeśli tam pójdę, w tamto miejce, mogę sobie coś więcej przypomnieć.
Gwałtownie wstaje i niemal wybiegam ze szpitala. Jest całkiem ciemno i pada deszcz ale to mi nie przeszkadza. Moje włosy dosłownie w minutę stały się mokre, a ubranie, które mam na sobie przesiąkło zimnym deszczem. Biegne coraz szybciej i szybciej do tego przeklętego miejsca. Zaczyna chlupać mi w butach. Jestem już cały mokry. Może jeśli się tam znajdę, jeśli stane w tym miejscu, wszystko, co się wydarzyło, znów napłynie do mojej głowy. Biegne szybciej, ale zaczyna brakować mi tchu. Przyśpieszam jeszcze bardziej. Mam wrażenie, że coś mnie tam pcha, że coś mnie ciągnie do tego miejsca, dlatego zmuszam się, żeby biec jeszcze szybciej. Serce bije mi tak szybko, że zaczynam się dusić. Zaczyna boleć mnie klatka piersiowa i nie mogę oddychać. Zaczynam się dusić.
Jeszcze kawałek. Kilka metrów.
Dam radę.
Dam radę.
Zwalniam, jestem już koło lampy. Widzę już to miejsce. Zatrzymuje się i stawiam stopy równo z linią, gdzie łączą się że sobą płytki.
Serce bije mi tak szybko, ze odczuwam to w całym swoim ciele. Mam wrażenie, że pulsuje mi całe ciało i nie mogę złapać oddechu. Z wysiłku robi mi się niedobrze. Nie wiem co mna kierowało, abym tu przybiegł, ale już tego nie nawidzę, bo znów mam ochotę płakać.
Parking znów jest całkiem pusty. Nie dochodze jednak do miejsca, gdzie została postrzelona Martyna. Zatrzymuje się kilka metrów wcześniej i czekam. Być może coś mi się przypomni, co wydarzyło się tamtego dnia.
No dalej! To musi się udać!
Nadal słyszę bicie mojego serca w uszach i zaczyna mnie to denerwować.
Nie biegłem tu na darmo. Chcę, żeby coś mi się przypominało.
- No dalej! - krzycze z całych sił. Jestem wściekły. Czuję jak zaczynają mi drżeć ramiona. Zaciskam dłonie w pięści jakbym miał zaraz kogoś uderzyć. A kiedy je rozluźniam czuję jak strasznie zaczynają boleć mnie palce. Deszcz spływa mi po twarzy i kapie z moich włosów i ubrań. Rozglądam się dookoła, może kogoś zobacze.
Ale dopiero po upłynięciu kilkunastu minut uświadamiam sobie, ze to kompletnie bez sensu. Kompletnie bez sensu! Nic sobie nie przypominam, a nawet wydaje mi się, że wiem jeszcze mniej. Brawo! Stałeś się jeszcze głupszy niż byłeś! Jestem pewny, że gdyby ktoś spojrzał mi teraz w oczy, mógłby zobaczyć jak kipi we mnie złość.
Odchodze zrezygnowany, ale nie płacze. Jestem już na drugim końcu parkingu, tam skąd przybiegłem, kiedy moja komórka zaczyna dzwonić. Zatrzymuje się i z trudem wyciągam ją z mokrej kieszeni. Ubranie przykleja się do mojej skóry i to wcale nie ułatwia mi sprawy. Nie zadziwiłem się wcale, kiedy zobaczyłem, że mój telefon jest cały mokry. Przecieram rękawem po jego ekranie, ale jest gorzej niż było i teraz nie widzę nawet kto do mnie dzwoni. Przesuwam zieloną słuchawkę i podnoszenia telefon do ucha.
- Halo? - mówię drżącym głosem.
- Halo, panie Piotrze? - w słuchawce słyszę głos lekarza - Wyniki są gorsze...
I właśnie w tym momencie telefon się rozładowuje. Wściekły, rzucam nim o beton, a on rozpada się na kilka kawałków. Stoję jeszcze przez chwilę w miejscu, bo nie mam siły się ruszyć. Bieg mnie wykończył.
Czuje jak coś uderza o mój but. Schylam się, a wtedy podnosze coś okrągłego. Przyglądam się temu, a potem wstrzymuje oddech, kiedy uświadamiam sobie co to jest.
Trzeci strzał.
Ten niecelny.
To właśnie on.
________________________________________________________________________________
Uhuhu, chyba mnie troszkę poniosło...
Prawie 3 tysiące słów. Macie co czytać :)
To mój najdłuższy rozdział i w sumie jestem zadowolona, że właśnie taki jest.
Co o nim sądzicie? I co wydarzyło się na parkingu? Czy w tą sprawę jest zamieszany, ktoś z otoczenia Piotrka?
Chciałabym Wam powiedzieć, że nie wiem czy dalsze części będę w stanie napisać, bo po zobaczeniu ostatniej sceny z kolejnego odcinka NS, nie wiem czy mój zawał pozwoli mi jeszcze cokolwiek zrobić. Nie potrafię nawet napisać coś o tej części, bo jestem w głębokim szoku. Jak wiecie, a jak nie wiecie to za chwilę się dowiecie, że serialowe MaPi moim zdaniem jest dla siebie stworzone, więc po zobaczeniu sceny, którą wyobrażałam sobie dosłownie milion razy, nadal w to nie wierze. Po prostu idealnie.
Ale zakończymy temat serialu, bo zaraz napisze kolejny odcinek serialu, a to nie w tym rzecz.
Kolejny rozdział , myślę, na dniach. Mam go zapisanego na kartce, więc muszę jedynie przepisać tu i poprawić różne rzeczy.
Proszę Was jeszcze o komentowanie! :)
Do następnego! Kocham Was!
Natalia